sobota, 25 lutego 2023

Życie tak szybko mija...

 Życie tak szybko upływa. Za szybko, jak dla mnie. Ale nie mnie oceniać zamysł Wielkiego Zegarmistrza, widocznie jest w tym zamierzony sens. Jestem jednym z trybików, który ma wyznaczony termin przydatności. Nieuchronność przemijania każe mi spisać życiowy testament:

fot. pixabay

Odchodzę…                                                                  

Z każdą godziną, minutą, a nawet sekundą - jest mnie mniej.

Nieodłączny cień, który śledzi każdy mój krok, powoli się kurczy.

Po mlecznych zębach dawno nie ma śladu,

a jędrna skóra łuszczy się i pęka.

Przegrywam walkę z bezwstydną młodością.

Pamięć płata mi małpie figle,

ale nie mam zamiaru się obrażać,

przecież okres przekory i buntu ulotnił się jak kamfora.

Chowam w szufladach i albumach okruchy przeszłości.

Z dokładnością księgowej zapisuję wszystkie moje uczynki,

Nieważne czy dobre, czy złe

I tak rozliczę się z nich przed Bogiem.

Co zostawię po sobie?

Odchodzę spokojna,

za bardzo dałam się wszystkim we znaki,

żeby wymazać mnie z pamięci.

Niech się przyszłość o to martwi.

To moja słodka zemsta.

 

TeTra

środa, 22 lutego 2023

Upływa szybko życie...

  Za miesiąc skończę 70 lat. Dla większości z Was jestem już zwyczajnie stary i stoję jedną nogą nad grobem, skąd od wieczności dzieli mnie już tylko jeden mały krok. I pewnie macie rację. Zresztą, nie mam żadnych argumentów, które mogłyby podważyć Wasze zdanie. Sam, jakieś pół wieku temu myślałem podobnie o swojej babci, która wtedy była nawet kilka lat młodsza, niż ja jestem teraz. Wraz z upływem czasu i w miarę, jak kolejne lata niespodziewanie siadają człowiekowi na karku, a na głowie przybywa coraz to więcej siwych włosów, perspektywa starości coraz bardziej przesuwa swoją granicę. Co nie zmienia faktu, że czas nie stoi w miejscu i prędzej czy później, jeśli będzie nam to dane, starość zapuka do każdych drzwi. Nie ma znaczenia, że nikt jej nie otworzy, bo dajmy na to nie będzie nas akurat w domu, ona i tak znajdzie sposób, by skutecznie uprzykrzyć nam resztę życia.

fot. pixabay

 Wracając jeszcze do mojej babci…. Pamiętam, jak wtedy, prawie pół wieku temu, babcia Władzia snuła swoje rozważania nad upływającym czasem, wpatrując się tęsknym wzrokiem w płomień ognia, wyglądający butnie zza otwartych drzwiczek kuchni kaflowej. Miała nadzieję na szybką i bezbolesną śmierć, najlepiej taką we śnie. Nie chciała być dla nikogo ciężarem. Niestety, nie do końca stało się tak, jak sobie tego życzyła. Chociaż w przypadku babci wszystko potoczyło się tak szybko, że niedługo tym ciężarem dla mojej mamy nie była. Ja mam podobnie. Również nie chciałbym obarczać swoich dzieci obowiązkiem opiekowania się mną w ostatnich chwilach życia. Na szczęście nie jestem sam, bo mam jeszcze swoją Irenkę. Mam nadzieję, że umrę pierwszy. Jestem pewien, że w przeciwieństwie do mnie,  żona doskonale sobie beze mnie poradzi. Gdyby jej zabrało, nie wiedziałbym, jak mam dalej żyć. Tam na górze podobno, czas biegnie jeszcze szybciej niż tu, na ziemi. W razie co nie będziemy więc musieli zbyt długo na siebie czekać.   

       O czym to ja mówiłem? Znowu odbiegłem od tematu…. No tak! Babcia. Już pamiętam. Wtedy, przy tej otwartej kuchni powiedziała, że całe życie upłynęło jej nie wiadomo kiedy, jak z bicza strzelił. Pozostawało mi tylko zgodzić się z nią, nieznacznie przytakując skinieniem głowy. Bo co ja wtedy mogłem o tym wiedzieć? Byłem młody i jeszcze niewiele wiedziałem o życiu. U swoich stóp miałem niemal cały świat i nie w głowie mi były przemyślenia na temat upływającego czasu i rozbijania wszystkiego na czynniki pierwsze. Dziś już wiem, co babcia Władzia miała na myśli. Musiałem stanąć w tym samym miejscu, by to poczuć i zrozumieć. Bo młodość rządzi się swoimi prawami i nikt wtedy nie myśli o tym, że za jakiś czas starość weźmie człowieka za rękę i skłoni do refleksji nad swoim życiem.

       W dniu swoich urodzin, jak zawsze, gdy kolejnej cyfrze z przodu towarzyszyć będzie nieodłączne 0, zrobię następny bilans życia. Nie będzie on różnił się zbytnio od tego sprzed dziesięciu lat, bo i codzienność osiągnęła w miarę stały poziom, nazywany tradycyjnie constansem. Moje życie dalekie jest już od wszelkich szaleństw i zawirowań, z których musiałbym się teraz rozliczać. Powiem Wam tak szczerze, że od jakiegoś czasu moje dni upływają mi na siedzeniu i przysłowiowym pierdzeniu w stołek, i rzadko ten obecny różni się od poprzedniego. Ale może to i dobrze, że moje życie stało się trochę nudne, bo jak mawiał mój dziadek Heniek, lepsza stara bieda niż nowa. Więc dobrze jest, jak jest. Nigdzie już nie gonię i niczego więcej od życia nie oczekuję. No może poza zdrowiem. Przydałoby się jeszcze trochę sił, by jako tako dotrwać do tego ostatniego przystanku. Chociaż, kto wie, jak będzie? W końcu przecież na coś trzeba umrzeć. Na razie zostały mi wspomnienia. Dzięki Bogu, nie mam jeszcze większych problemów z pamięcią i mogę powspominać co nieco. A jest do czego wracać, oj jest…. . Niemniej jednak, jest jeszcze druga strona medalu. Czasami lepiej mieć już sklerozę i nie pamiętać wszystkiego. Bo niekiedy pojawia się ogromny żal i smutek kładzie kamień na sercu, gdy człowiek uświadamia sobie, że najlepsze lata życia ma już dawno za sobą i teraz to już tylko z górki. Nie powiem, od czasu do czasu i w moim oku zakręci się jakaś łza, a słabość znienacka ogarnie człowieka. Potem wszystko mija i śpi do następnego razu. Już się z tym pogodziłem. Starość, jak widać, również ma swoje prawa. Nie walczę więc z czymś, na co nie mam żadnego wpływu.

       Wbrew wszystkiemu, miałem naprawdę dobre życie. I chociaż czasami moje decyzje nie były tymi właściwymi, a obrana droga prowadziła w ślepy zaułek, niczego nie żałuję. Najłatwiej jest powiedzieć, że gdyby wtedy człowiek wiedział to, co teraz, życie niejednego z nas z pewnością wyglądałoby inaczej. Ale to tak nie działa. Może to właśnie chodzi o to, by móc popełniać błędy, uczyć na się na nich  i wyciągać wnioski na przyszłość. Ja w każdym bądź razie cieszę się ze wszystkich moich życiowych sukcesów, ale i porażek nigdy nie zamiatałem pod dywan.  Różnie się układało. Nie ma jednak co narzekać. Były chwile, że płynęło się z wiatrem, ale bywało też tak, gdy ten wiatr mocno dawał się we znaki. I ludzie nie zawsze okazywali się być tymi, za jakich człowiek ich uważał. Zdarzały się gorzkie pigułki, gdy uświadamiałem sobie nagle, że niepotrzebnie traciłem czas na niewłaściwe osoby i wdawałem się w toksyczne relacje, które krok po kroku, ciągnęły mnie na dno. Zawsze jednak, w krytycznym momencie, Opatrzność Boska podawała mi rękę i w ostatniej chwili wyciągała na powierzchnię. Takie doświadczenia zawsze były dla mnie lekcją, która uczyła nie tylko pokory, ale i ograniczonego zaufania do ludzi. Tak mi zostało do dzisiaj.

fot. pixabay

Muszę się Wam do czegoś przyznać….. Jest jedna rzecz, nad którą ubolewam i której bardzo żałuję. I chociaż jeszcze chwilę temu powiedziałem, że niczego nie zmieniłbym w swoim życiu, wybaczcie proszę staremu człowiekowi. Czasami ciężko jest przyznać się do porażki. Najbardziej żałuję utraconej przyjaźni. Tak naprawdę dziś już nie pamiętam, o co wtedy poszło. Nas jednak rozdzieliło to na zawsze, jak się później okazało. Ale po kolei…. Miałem kiedyś przyjaciela. Ze Stasiem znaliśmy się od gówniarza. Dzieliliśmy nie tylko szkolne ławki, ale i najważniejsze chwile w naszym życiu. Takich dwóch, jak my, nie było ani jednego. Byliśmy jak bracia i zawsze, ale to zawsze mogliśmy na siebie liczyć. Nie było, że boli. A potem jakaś niepotrzebna kłótnia, nie wiadomo o co i obraziliśmy się na śmierć i życie. Staśkowi gniew szybciej wywietrzał z głowy. Po kilku dniach przyszedł do mnie zakopać topór wojenny. I wiecie, co ja głupi zrobiłem? Uniosłem się honorem, odrzuciłem jego wyciągniętą rękę i wyrzuciłem z domu. Stach nigdy więcej już się u mnie nie pojawił. Niedługo potem wyjechał do Niemiec i zatarł za sobą wszystkie ślady. Nie szukał już ze mną kontaktu. Wtedy nie przejmowałem się tym zbytnio, bo moje myśli krążyły już po innych orbitach. Poznałem moją Irenkę, ożeniłem się, na świat przyszły dzieci i pochłonęło mnie całe to życie. Dopiero po czasie uświadomiłem sobie, że straciłem prawdziwego przyjaciela. Próbowałem go odnaleźć, ale wszelkie próby spełzały na niczym. Od czterdziestu lat nie widziałem Staśka. Czasami bardzo mi go brakuje. Nawet nie wiem. Czy jeszcze żyje. Myślę o nim i wyrzucam sobie, jakim wtedy byłem głupcem. I żałuję, że nie można cofnąć czasu, by tę bezsensowną kłótnię obrócić w kiepski żart.

      Jedyne, co mi się udało w 100%, to moja rodzina. Żona Irenka, z którą jestem od 45 lat i dwóch wspaniałych synów, dla których starałem się być najlepszym ojcem, jakim tylko mogłem. Nie mógłbym zapomnieć też o wnukach. Trzech chłopaków, jak się patrzy! Szymon i Kuba to dorosłe chłopy, obaj już na studiach. Jak Bóg da, może zdrowie pozwoli i doczekam jeszcze jakiegoś prawnuka. Albo prawnuczki. Mogłaby być w końcu jakaś dziewczynka w naszej rodzinie. Najmłodszy wnuk to Janek. Ma dopiero 12 lat i bardzo lubi wdawać się ze mną w poważne rozmowy o życiu. Inteligentny chłopak, jak diabli. On sobie w życiu poradzi i jestem pewny, że daleko zajdzie. Na razie pobłażliwie kiwa głową, gdy słyszy oklepane „…będziesz w moim wieku…”. Biedak, nie zdaje sobie sprawy, że czas pędzi nieubłaganie i ani się obejrzy, a będzie w tym samym miejscu, co ja teraz. Ale może dla odmiany, Janek nie spotka na swojej drodze tylu zakrętów i kłopotliwych bagien. Oby tak było. Niech się chłopakowi poszczęści. Mimo wszystko ja też jestem szczęśliwy. I chciałbym, żeby to trwało jak najdłużej. Dlatego doceniam każdą chwilę i cieszę się z tego, co mam. 


Iwona Furmaga


niedziela, 19 lutego 2023

Życie nie stoi w miejscu...

 

Płomień maleńkiej świecy rozpalał się coraz bardziej. Z początku nieśmiało, a potem coraz odważniej wspinał się po jedwabnym sznureczku, otulając go swoim gorącym uściskiem. Patrzyła, jak materia najpierw się rozżarza, a potem topnieje bez śladu, a płomyk, nie tracąc rezonu sięga coraz niżej – tam, gdzie ogarek stanowił jeszcze nienaruszoną całość.

fot. pixabay


Było zimno. Delikatny, nieduży ognik nieco rozpraszał mrok, ale nie był w stanie ogrzać ani rąk, ani zdrętwiałych nóg. Otulona wełnianą, kolorową chustą rozcierała dłonie i chuchała w piąstki, jednocześnie szurając nogami, obutymi w kiedyś ciepłe, a teraz już wytarte i dziurawe bambosze.

Nagle usłyszała kroki. To musiały być ciężkie, podkute zelówkami oficerki jej ojca; nie dało się pomylić ich z niczym innym. Skóra butów, mimo upływu czasu, wciąż charakterystycznie skrzypiała, a odgłos, jaki było słychać przy chodzeniu, przypominał równy krok defilady wojskowej.

Pukanie.

-  Proszę, proszę wejść – powiedziała cichutko – otwarte. Proszę, proszę wejść – powtórzyła.

Otworzył drzwi. Patrzyła, jak z mroku wyłania się jego twarz. Najpierw widać było tylko zarys, jakby szkic ołówkiem wykonany przez rysownika, ale z każdą chwilą widziała go coraz wyraźniej.

- Mamo, dzień dobry – usłyszała. - Przepraszam, że dopiero teraz. Wiesz, jak to jest: najpierw praca, potem dom, zakupy, jakieś sprawy. No i ten śnieg, ani dojechać do ciebie. Może da się mama namówić na zamieszkanie z nami? Dopóki nie zrobi się ciepło, nie na zawsze. Zmarzła mama, a co jak przyjdą mrozy?

Podniosła wzrok. Jej syn. Jej dobry, ukochany, jedyny syn. Piękny, dorosły, mądry. I czuły.

Uśmiechnęła się.

- Wojtuś, nie trzeba, nie będę wam siedzieć na głowie. Marylka nie byłaby zadowolona, zresztą – macie teraz Antosia, więc jest co robić. Tylko napalić w piecu byś mi pomógł, co? Kaszy sobie ugotuję, herbaty zrobię. Kowalikowa przyniosła mi pierogów wczoraj, to sobie podjem. Nie dzieje mi się krzywda, synku, naprawdę.

Mężczyzna kucnął przy matce. Nigdy nie umiał okazywać czułości, choć po śmierci ojca nauczył się płakać. Schylił się, żeby ucałować matczyną rękę. Przyjrzał się: była pomarszczona, o prawie przezroczystej skórze, poznaczonej błękitnymi żyłkami. Powodowany nagłym odruchem przylgnął policzkiem do tej dłoni, która tyle lat dla niego pracowała, która zawsze była gotować potrzymać i przytulić, i która nigdy go nie uderzyła.

- Mamo – zaczął – oczywiście, napalę w piecu, narąbię drewna i przyniosę wodę ze studni. Ale niech mama jeszcze raz to przemyśli, dobrze? Marylka pytała o mamę, sama zaproponowała, żeby mamę przywieźć do nas. Antoś ma swój pokoik, ale na razie śpi w łóżeczku w naszej sypialni, bo w nocy Marylka go karmi, czasem trzeba go utulić, bo płacze… Wstawimy mamie tapczanik od Adrianki, bo ona już na nim nie śpi, do pokoiku Antosia. Będzie mama mieć tam wszystko, co trzeba. I do doktora, jak będzie trzeba, będzie blisko. A Adrianka wspominała wczoraj, jak mama czytała jej wierszyki, jak przyjeżdżaliśmy tutaj na wakacje. Mamo…

Przerwał, bo kobieta pogładziła go po policzku. Spojrzał na nią. Płacze? Dlaczego płacze?

Czekał. Widział, jak dwie duże łzy spływają po jej policzkach i spadają na brzeg chusty, którą miała okryte kolana.

- Synku… - miała cichutki głos, a mimo to było w nim coś takiego, co zachwycało i zatrzymywało w miejscu – Wojtuś…

Wiedział, że się nie zgodzi. Ona zawsze mieszkała tutaj, tutaj miała sąsiadów, swój ulubiony kawałek sadu na zboczu. Tu był jej dom.

- Dobrze, mamo. Nie mogę mamy zmusić. Ale musi mi mama obiecać, że da nam mama znać, jak zmieni zdanie.

- Będziecie czekać? Ty, Marylka, Adrianka i Antoś? Powiedz… - wyrwało się jej jakby wbrew jej samej.

Mężczyzna uśmiechnął się.

- Mamo, nie będziemy tylko czekać. Będziemy tu do ciebie wszyscy przyjeżdżać. Może któregoś dnia zmienisz zdanie…

- Może kiedyś, synku. Ale teraz – pomóż mi napalić w piecu. Na tej świeczce kaszy nie dam rady ugotować – uśmiechnęła się. – I przynieś wody, to napijemy się dobrej kawy z mlekiem. A wiesz, Wojtuś, że Mruczek wrócił? Trzy dni go nie było, już myślałam, że przepadł. A on, popatrz, wrócił. Zobacz, jak łypie na Ciebie spod stołu. 

fot.pixabay

Musisz częściej przyjeżdżać, synku, żeby on Cię zapamiętał. Na obcych strasznie prycha, a ja wolę, jak mruczy. Słyszysz? Jak traktor u Bartków. Pamiętasz Bartka? A wiesz, jak on wyrósł? Nie poznałbyś go. Ale przecież wiadomo, życie nie stoi w miejscu…



Dorota Szczepańska

wtorek, 14 lutego 2023

Legenda o lubelskim cebularzu

Dawno, dawno temu w podlubelskiej wsi, położonej na wzgórku za brzozowym laskiem, w biednej, ale dużej chacie mieszkała Aniela Sulenta zwana Franciszkową. Miała ona siedmioro dzieci. Jedno maleńkie pomarło wiosną, ale na Wilię było już następne. Aniela po cichu dumała, że to zimą zrodzone będzie mocniejsze. W kuchni, przy piecu, gdzie najcieplej, mieszkały jeszcze stare Sulenty. Dobrzy to ludzie byli dla Anieli i inszych, ale już niedomagali. Sulencina jeszcze po chałupie się kręciła, ale stary Bronek już od Trzech Króli nie wstawał. Gębów do wykarmienia było sporo, a przednówek się dłużył. Franciszek chodził do dworu po porcje żywnościowe co potrzebującym wykładano, ale przy żniwach i wykopkach:
– Odrobić trza będzie, oj trza – cicho pod nosem dumała Franciszkowa.

fot. pixabay

Od jakiegoś czasu warzyła tylko jeden posiłek dziennie, bo na więcej zapasów przecie nie było. Ze łzami w ślepiach sięgała po ostatnie nadpsute warzywa. Trefne kartofle podała z ostatnią omastą już dawno temu. Teraz jedli dziamę lub placki z mąki i wody pieczone na blasze.
– Mąki w komorze jak na lekarstwo! Co począć, ach co począć?! Matko podpowiedzcie coś! – lamentowała Franciszkowa głośno, krzątając się po chałupie i znak krzyża czyniąc – Boże dopomóż!
Sulencina posiedziała, podumała i mówi:

– Zbieraj się do miasta! Trza Ci iść do Lublina, tam do magla zajdziesz, powiesz, żes z Sulentów, on coś zaradzi, on dobry, groszem może poratuje, odrobisz kiedy ciepło nastanie.

Franciszkowa nie chciała zostawiać dzieci w chałupie, ale pomyślała, z chłopem pogadała, dziatwie zadania rozdzieliła i  rankiem jedną córkę w drogę ze sobą zabrała. Franciszek ostatni kawałek suchego placka im na drogę w szmatkę owinął, a sam do dworu się udał, by mąki trochę zdobyć.

Długa droga przed matką i córką była. Szły polnymi drogami wzdłuż lasów, łąk i pól jeszcze niestety uśpionych i zbrudzonym śniegiem nakrytych. Dzień był wietrzny, zimno dokuczało im przenikliwe, toteż matce i córce oczy się cieszyć zaczęły, gdy w zagajniku nad rzeką ognisko pokaźne ujrzały. Wokół ognia, stary człek się krzątał dorzucając spore kłody do ognia. Mały pies mu towarzyszył i koń, a właściwie wychudzona szkapa. Podeszły ostrożnie do chłopa i nieśmiało po uprzednim Niech będzie pochwalony… zapytały:
– Czy… czy pozwolicie się ogrzać? – zaczęła Franciszkowa
– Ziiiimno, bardzo mi ziiimno – dodała Hanuśka.
– Miejsca dostatek i ognia starczy dla wszystkich – odpowiedział chłop.
– Dziękuję, dobry człowieku, odpoczniemy trochę, ogrzejemy się i ruszymy do Lublina.
– Do Lublina?! Toż to kawał drogi! – dziwował się chłop – a za czym do miasta? Hę?

fot. pixabay

Franciszkowa z Hanuśką przysiadła na drewnianej kłodzie w pobliżu ognia, rozwinęła szmatkę z kawałkiem suchego placka i rozłamała na troje. Podała chłopu, córce i najmniejszy kawałek sobie do gęby wsadziła.
Siedząc tak opowiedziała chłopu o przednówku na wsi, biedzie w chacie i szansie jaką upatruje w wędrówce do miasta Lublina.
Chłop międlił w gębie suchego placka i z politowaniem kiwał głową. Franciszkowa się poderwała:
– Jak Ci mówią, dobry człowieku?
– Jędrzej. Jędrzej z Lublina.
– Dziękujemy Jędrzeju za gościnę przy ogniu, ale na nas czas.
Jędrzej ruchem ręki zatrzymał Anielę i powiedział:
– To ja dziękuję, że choć żeś głodna, odjęłaś sobie od ust, a mnie nakarmiłaś.

Jędrzej pokazał przybyszom swoją leśną kryjówkę, ziemiankę w której pomieszkiwał, zapakował coś w worek, który przewiesił na szkapie Mańką zwaną i nakazał (ku zdziwieniu kobiet) Franciszkowej drogę do chaty Sulentów wskazywać.
Pod wieczór do chaty powrócili. Franciszek na ślubną popatrzył, ale wyrzutów nie robił, że jeszcze jedna gęba więcej do wykarmienia będzie, bo człowiek z niego był dobry. Zajął się szkapą i psem, a najstarsza z córek ciepłe placki, co to dopiero na blasze były pieczone z mąki przez ojca pozyskanej, podała wszystkim. Sulencina naparu z lipy zrobiła i zapytała Anieli, czy w mieście była.
– Nie była – odrzekł Jędrzej - jam nie kazał, ja pomogę.
Hanuśce nakazał mąki z komory przynieść, z worka wysypał cebule co to z ziemianki wydostał i młodszej dziatwie naobierać i nakroić kazał. Franciszek z synem po wodę do studni i drwa na opał poszli. Anieli nakazał rozczynu chlebowego ubrać i do dzieży mąką wypełnioną dodać. 

fot. pixabay

Jajek dodał, cosik tam dosypał i z worka kawałek słoniny wyjął. Na ogniu natopił. Na tym zeszklił cebuli. Starszym dziewuchom po odpoczęciu i wyrośnięciu ciasta nakazał placki  wyrabiać. Aniela nań cebulę nakładała, a młodsza dziatwa z woreczka, co to Jędrzej przyniósł, makiem posypywała i wodą smarowała. Przyjemny zapach wypełnił izbę. W brzuchach z głodu wszystkim burczało. Kiedy pierwsze placki z pieca wyszły, po lekkim ostygnięciu wszyscy domownicy głód swój zaspokoili. Ale Jędrzej spocząć nie pozwolił, nakazał piec cebulaki całą noc! Rano wyroby mączne polecił spakować w czyste, lniane worki i swoją szkapę Mańkę obok Siwka Sulentów zaprząc nakazał. Hanuśka z matką Anielą na wóz zmęczone i niewyspane zasiadły skoro świt. Jędrzej powoził. Kiedy na targ dojechali w ustronnym miejscu rozpalił mały ogień, i polecił na patyku cebulaki na ogniu podgrzewać. Miastowi ludzie zapachem kuszeni, zbiegli się pod Franciszkową i grosza za ciepły placek cebulowy nie szczędzili. Wszystko wyprzedało się natychmiast! Stary Jędrzej polecił Anieli zrobić zakupy na kolejne porcje wypieków. Gdy córka z matką sprawunki na wóz układały, nerwowo dokoła się rozglądały, bo po Jędrzeju i szkapie Mańce śladu nie było. Nikt go nie widział! W drodze powrotnej, kiedy Siwkiem powoziły, zajechały nad rzekę, co dnia wczorajszego przy ogniu się grzały. Popiół był jeszcze ciepły, ale Jędrzeja, ani szkapy czy psa też nie było. Ba! Ziemianki też tam wcale nie było!
– Matko! A to cuda, a to dziwy! – powtarzała Hanuśka.
– Ano dziwy, Hanuś oj, dziwy! – odpowiedziała Aniela.

Po powrocie do domu opowiedziały w chacie wszystko, co im się przydarzyło. Sulencina się tylko dziwnie pod nosem uśmiechała…
Długo jeszcze historię tą wspominali, jedni wierzyli, inni się śmiali. Ale cebulaki przez lubelskich miastowych cebularzami zwane z apetytem zjadali wszyscy. Do rodziny Sulentów szczęście się uśmiechnęło. Żaden przednówek już im straszny nie był, a i tych co głodni dookoła byli, lubelskimi cebularzami z radością częstowali.

Małgorzata Pruchnicka


 

 

 



 

 

Bo życia nie można odkładać na później

 

Chcę…
Chcę iść przed siebie.
Mimo wszystko...

I życzyć sobie odwagi jaką ma Słońce,
by codziennie rozjaśniać nocny mrok.

fot. pixabay


Choć przecież nie zawsze jest Ono widoczne,
zawsze JEST.

Nawet po największych ciemnościach,
po burzach, zamieciach i sztormach,
Ono przecież świeci…

Chociaż jednym promykiem.
Tym, którym z nadzieją  daną od Bliskich,
JA spoglądam w przyszłość…

I będę żyć: śmiało, bezczelnie, ale z pokorą…

Życie:
Uniosę go ocalę wszędzie
Czy będziesz przy mnie, czy nie będziesz (…)
Przez życie pójdę oglądając się wstecz1


 Małgorzata Pruchnicka


1Tekst pochodzi z 
https://www.tekstowo.pl/piosenka,boguslaw_mec,jej_portret.html

Życie nie tkwi w miejscu

Życie – możemy go śmiało porównać do jadącego pociągu bez stacji końcowej,

a dla jednostki jednak  z tą stacją.

Pociąg ma wiele wagonów kolorowych, szarych i czarnych.

Gdy wybierzesz kolorowe,  to one zmotywują cię do działania, do dbania o siebie , o zdrowie, rozwój, relacje  oparte na miłości, przyjaźni, radości i szczęściu.

Gdy wybierzesz szare, czeka cię pogoń za czymś co wszyscy już mają, nerwówka, naśladownictwo, w poczuciu niespełnienia i zazdrości niestety z wizją wątpliwego sukcesu i frustracji.


Wagony czarne to miejsce upadku, zła, nienawiści, podstępu. gdzie człowiek człowiekowi wilkiem, gdzie królują narkotyki, alkohol, nierząd, podstęp.

Musimy wybrać, do których wagonów chcemy wsiąść.

Gdy zostaniemy na stacji, nie dojedziemy nigdzie a życie będzie jednym wielkim marazmem, nudą, drogą donikąd.

Morał nasuwa się taki, miejmy wpływ na nasze życie, aby przy stacji końcowej nie żałować.

Danuta Hanaj

sobota, 4 lutego 2023

Uwikłana w codzienność

 – Nieeee! – krzyknęła Majka, kiedy otworzyła pustą metalową puszkę z napisem herbata prosiłam Cię, żebyś po drodze z pracy kupił herbatę - wściekła otworzyła okno i głośno krzyczała do Maćka, który właśnie na trawniku, tuż pod kuchennym oknem polerował swój motocyklowy kask.

– Zapomniałem – odpowiedział, spoglądając do góry – a poza tym było już późno, bardzo późno – głośno kontynuował, nie zdążyłbym na mecz. Zrób sobie owocową, są dwie: truskawki w szampanie i pigwa z granatem – przecież je lubisz.

– Lubię. Ale od wczoraj mam ochotę na zwykłą, czarną herbatę z plasterkiem cytryny.
–Jak ja bym nie kupiła to dopiero by było – mruczała pod nosem bardziej do siebie niż męża, zamykając okno.


fot. pixabay

Z braku czarnej herbaty uruchomiła ekspres do kawy i dwukrotnie wcisnęła srebrny, podłużny przycisk pod którym widniało coffee. W tym momencie na wyświetlaczu zamigała podświetlona na czerwono kropla oznaczająca brak wody. Sięgnęła po dzbanek filtrujący, by uzupełnić ten życiodajny płyn jak zwykła o nim mawiać zwłaszcza w czasie upałów i z zawodu głośno jęknęła. Dzbanek świecił pustkami. Nalała więc wody z kranu i odczekała, aż woda się przefiltruje. Uzupełniła świecący w ekspresie pustką, przezroczysty pojemnik i ponowiła dwukrotnie opcje coffee. W kuchni zaszumiało. Kolejny życiodajny płyn (jak Majka zwykła mawiać o kawie w chwilach kryzysu mocy) cienką strużką spływał do jej ulubionego kubka z napisem Moja żona. Zanim kubek napełnił się do połowy, kolejny raz ze wzruszeniem przeczytała znajdującą się wewnątrz naczynia dedykację: Masz idealne połączenie ciepła i inteligencji. Jesteś piękna, mądra i opiekuńcza. Twoja czułość i poświęcenie czyni z Ciebie serce rodziny. Jesteś najlepszą partnerką jakiej mógłbym sobie życzyć. Majka uśmiechnęła się do siebie, jak zawsze kiedy przypominała sobie dzień swych urodzin w którym otrzymała od męża na urodziny ten prezent.

Po chwili uśmiech na twarzy Majki znikł ponieważ ekspres przerwał napełnianie kubka i na wyświetlaczu pojawiła się kolejna ikonka symbolizująca maksymalnie napełniony fusami pojemnik. 

Ciągle pod górkę, w biurze też papier kończy się kiedy ja chcę kserować, gdy biorę zszywacz okazuje się, że brakuje w nim zszywek, nawet niszczarka zapycha się, kiedy to ja niszczę dokumenty – myślała Majka.

Z kubkiem kawy udała się do salonu, ale szybko zapomniała o planowanym kwadransie wytchnienia. Stół zasypany okruchami ciastek, brudne talerze na nim, a obok stołu w koszu wprawdzie zebrane, ale w żaden sposób nie poskładane, ani nieposegregowane po wysuszeniu pranie. Skończyło się tak jak zawsze, kawę piła w biegu między kuchnią, salonem i pokojami. Miała tego dosyć. Coraz częściej uświadamiała sobie, że jest tym zmęczona, że wszystko spada na nią, że każdy ma czas i na pasję, i na odpoczynek, i na sen – tyle ile potrzebuje. Majka musiała prawie zaniechać pisania wierszy, rzadko gdzieś wychodziła z koleżankami, stale była niewyspana.

Jak to się dzieje, że Maciek miał czas, by wyskoczyć na piwo z kolegami czy majsterkować od tak dla przyjemności? Nawet gazetę czytał codziennie. Chłopcy, jak to chłopcy, ciągle w biegu. Kiedy Majka od nich czegoś wymagała ciągle powtarzali: że studia, nauka, znajomi…

A ona? Jej potrzeby nie były ważne? Czuła, że ciągle coś robi, bo tak trzeba, bo dom nieposprzątany, zakupy nie zrobione, ciasto przydałoby się na niedziele upiec, i zrobić sałatkę, no i podrzucić rodzicom. A jak już u nich będzie to umyje okna albo zrobi coś innego…
Tej nocy Majka długo nie mogła zasnąć. Kołatały jej się w głowie dwa słowa: coś innego.
Zrobić w końcu coś innego niż zwykle, inaczej niż wyglądał jej każdy wypełniony masą obowiązków dzień, bo nawet weekendami nadrabiała domowe zaległości: układając w szafkach, sprzątając piwnice i takie tam.

Gdy obudziła się przed szóstą wiedziała, że dziś zrobi coś innego niż zazwyczaj. Nie poszła do sklepu (choć był tuż obok) więc nie zaparzyła czarnej herbaty w dzbanku, zrobiła tylko sobie w kubku, tę owocową... Dom jeszcze otaczała zupełna cisza, wszyscy dziś wstawali później niż zwykle więc Majka zjadła w spokoju śniadanie podczas którego pobyła sama ze sobą, nawet kanapkę robiła w jakiś inny niż zwykle sposób. Delikatnie i przede wszystkim powoli posmarowała wczorajszy ziarnisty chleb masłem, położyła wędlinę i plasterek ulubionego żółtego sera. Nieśpiesznie pokroiła na kanapkę kiszone ogórki, które latem własnoręcznie upychała do słoików. Po śniadaniu zadzwoniła do firmy z prośbą o urlop, szef był niechętny, bo dużo pracy w biurze więc wzięła urlop na żądanie z powodu ważnych spraw rodzinnych. Spakowała podręczną torbę,  wsiadła w auto i pojechała do babci. Musiała nabrać do wszystkiego dystansu.

Babcia położyła na stole własnoręcznie wydzierganą na szydełku, sztywno wykrochmaloną serwetkę. Na niej delikatnie, choć niestety lekko trzęsącymi się dłońmi, postawiła delikatne, chyba porcelanowe filiżanki z jeszcze delikatniejszym kwiatowym motywem.

- Jak ona celebruje każdą chwilę i każdy gest – pomyślała Majka.

Pod filiżanki włożyła talerzyki – spodki. Herbatę podała w imbryku. Majce dużą radość sprawiło obserwowanie babci więc czeka, aż ta poda cukier, to chyba taka naturalna kolej podawania herbaty, ale babcia cukru nie podała. Majka przypomniała sobie, że babcia zawsze była zwolenniczką gorzkiej herbaty i zawsze zachęcała ją i innych do tego, by nie psuć cukrem bursztynowego płynu.

Do wnętrza niewielkiego pokoiku, przez dwa okna dociera mnóstwo światła.
„Nie dziwię się, że od lat babcia właśnie w tym pokoju przyjmowała gości. Te jasne wnętrza rozjaśniają także mój umysł” – pomyślała Majka, czując że dobrze zrobiła zostawiając domowy bałagan za zamkniętymi drzwiami. W firmie przecież pierwszy raz poprosiła o urlop na żądanie. Opowiedziała babci, co jej na duszy ciążyło.

Nie musisz mieć wszystkiego. Nie musisz robić wszystkiego sama. Nie musisz być perfekcyjną panią domu, ani idealnym pracownikiem. Nie musisz dla świata być najlepszą mamą, żona, córką, siostrą, wnuczką… Masz być dobrym człowiekiem. Także dla siebie – powiedziała babcia.

Jaaak dla siebie? – wydukała Majka odstawiając filiżankę – przecież ja to wszystko dla Maćka, chłopców, dla Was.

Dla nas, dla rodziny jesteś kochana, dobra, musisz to tylko dostrzec. Teraz bądź dobra dziecko dla siebie. Poświeć sobie trochę czasu, rób to co kochasz, czytaj, pisz wiersze – skoro to lubisz, wyjdź na spacer do lasu, kup sobie coś o czym dawno marzyłaś. Bądź piękna dla siebie. Nie dla innych. Wiesz Kochanie, czasem zupełnie bez wyrzutów sumienia trzeba postawić siebie i swoje potrzeby na pierwszym miejscu. Dzieci zawsze dorastają, mąż hmmmm jak sama wiesz, mój dawno temu  odszedł do innej, w firmie prędzej czy później znajdą zastępstwo, dom znów będzie zabałaganiony, a Ty drugi raz tego czasu, miejsca, tej chwili nie znajdziesz…

Babciu…
Wiem co mówię dziecko.
Tylko to nie takie proste.
Ale Ty zrobiłaś już pierwszy duży krok. Uświadomiłaś sobie, że jesteś usidlona w codzienność i postanowiłaś to przerwać. Zamknęłaś drzwi domu, wzięłaś urlop. Teraz idź na spacer do lasu, a ja zrobię ekspresowe ciasto czekoladowe powiedziała babcia wstając od stołu.
To ja Ci pomogę babciu.
No masz ci los! Na nic się nie zdało moje gadanie?! Zrób w końcu coś dla siebie. Idź na spacer, rozejrzyj się dookoła, doceń przyrodę, przecież to lubisz.

Babcia sięgnęła po swój stary sfatygowany zeszyt z przepisami i na zżółkniętych kartkach odnalazła przepis na szybkie ciasto czekoladowe:

Składniki:

2 szklanki mąki

¾ szklanki cukru

1 jajko

½ szklanki oleju

1 szklanka mleka

1 czubata łyżeczka proszku do pieczenia

1 łyżeczka sody

4 łyżki kakao

200 g czekolady – na polewę

Do miski wsyp suche składniki i delikatnie je wymieszaj następnie wbij jajko, dodaj mleko olej i zacznij powoli miksować. Miksuj tak długo, aż ciasto będzie jednolite, bez grudek. Keksówkę wyłóż papierem, wlej do ¾ wysokości masę i wstaw do nagrzanego do 180 stopni piekarnika na około 60 minut.

Po upieczeniu ciasto można polać uprzednio rozpuszczoną w kąpieli wodnej czekoladą.

Kiedy babcia głośno sprawdzała czy posiada wszystkie składniki Majka sięgnęła po apaszkę i kurtkę, ubrała się i wyszła na dwór. Jesienne słońce pięknie świeciło. Z uśmiechem obejrzała babci ogród. Róże tej jesieni kwitły dłużej niż zazwyczaj, gazanie rosnące w słońcu rozchyliły mocno ściśnięte  płatki. Te pozostające w cieniu pozostały już mocno zamknięte. Wisteria i milin zgubiły już wiele liści, ale z dumą pięły się po płocie. Kiedy poruszył dawno przyciętą lawendę, poczuła zapach lata. Już za nim tęskniła. Ale postanowiła zaakceptować i docenić to tu i teraz.

Wyruszyła polną drogą w stronę brzozowego zagajnika w którym czasem z babcią do przywiązanych butelek naciętych gałęzi łapały oskołę. Zatrzymała się przed przydrożnym ziemnym grobem nieznanego żołnierza. Grobla była uporządkowana i płonął tam jeden znicz. Majka się zamyśliła i w jej głowie zaczęły pojawiać się słowa, które pośpiesznie notowała w telefonie:

Ten płomień nigdy nie gaśnie.
W sercach Polaków świeci coraz jaśniej.
Przez wielu chciał być zasypany,
wygaszony, stłumiony, zdeptany…
 
Ten płomień miłością do ojczyzny zwany
z dziadka na ojca przekazywany.
Pielęgnowany w każdej rodzinie,
żarzy się w ciepłe lato i w srogiej zimie…


fot. pixabay

Małgorzata Pruchnicka


Magda

 W chwili, gdy otworzyły się drzwi, ogarnęły ją wątpliwości. Chłód w jego oczach powiedział jej wszystko. Nie zmieniło się nic. Od kilku lat tkwili nadal w tym samym miejscu. I chociaż każdego dnia starała się tłumić głosy przeszłości, szepczące jej uparcie do ucha, nie mogła oszukać pamięci. Zrozumiała, że chociaż nie wiadomo jak będzie się trudzić, nie uda jej się wykasować wspomnień tamtych wydarzeń, które uwolniły jej oddech i dały nowy początek, ale komuś innemu złamały życie.

„Muszę to zrobić, pewnie ostatni raz. A potem na dobre zamknę ten etap”, pomyślała. Tak naprawdę ich historia od dawna nie pisała już nowych rozdziałów.  „Kolejnych też już nie będzie”, dodała w myślach.

Z wysoką uniesioną głową przyjęła lekki uśmiech, poprawiła opadającą apaszkę i odetchnęła głęboko, kiedy w progu stanął Igor.



- Cześć. Jak się masz? - odezwała się z udawaną pewnością.

- Cześć, Magda - odparł zaskoczony. Niedowierzanie, jakie malowało się w jego oczach trwało tylko krótką chwilę, bo zaraz potem jego spojrzenie zalała fala obojętności.

– Co ty tutaj robisz? - zapytał lodowatym tonem.

- Nie zajmę Ci wiele czasu. Przyszłam tylko…, sama tak dokładnie nie wiem, po co. Chyba zwyczajnie chwilę z tobą pobyć. Chciałam cię zobaczyć. Minęło już tyle czasu… - szybko usprawiedliwiła się Magda, uciekając spojrzeniem gdzieś w bok.

Igor zmierzył ją wzrokiem. Zamiast ciepłego, uśmiechniętego kiedyś człowieka, stał przed nią ktoś zupełnie inny. Obcy, zmarnowany przez życie i pełen dystansu. Po tamtym Igorze nie zostało już nic. I to ona była temu winna. To przez nią ich drogi nigdy nie spotkały się już na żadnym skrzyżowaniu.  On postanowił żyć w całkowitym odizolowaniu, a ona nie zrobiła nic, żeby temu zapobiec. Nie chciała dłużej żyć przeszłością, a Igor był jej głównym elementem. Nie zawalczyła o ich relacje. Odpuściła, wybierając własną wygodę.

Dziś byli zupełnie innymi ludźmi. Mogli minąć się na ulicy, nie obdarowując się choćby jednym spojrzeniem. Wszystko się zmieniło.

- To niewiele masz mi do powiedzenia. Tylko tyle? Po tylu latach? - Igor nieznacznie podniósł głos, ale nie dało się nie słyszeć tej goryczy, jaka przebijała z każdego słowa, a którą tak bardzo starał się ukryć. Stała w progu wiedząc, że Igor nie zaprosi jej do środka.

- A co mam ci powiedzieć? Czy nie wszystko zostało już wyjaśnione? Chyba nie ma już nic więcej do dodania. Dziękuję za to, co dla mnie zrobiłeś. Będę ci wdzięczna do końca życia. Uratowałeś mnie – przyznała szczerze. Z każdą chwilą czuła, jak dużo kosztowała ją ta rozmowa i sam fakt ponownego spotkania. Zaczęła wątpić, czy dobrze zrobiła, przychodząc tutaj. - Nie wracajmy już do tego, Igor. Było, minęło. Po co znowu to rozgrzebywać? Musimy iść dalej.

- Rozgrzebywać? - zapytał z niedowierzaniem. - Tamta historia zmieniła całe moje życie, a dla ciebie to zwykłe rozgrzebywanie starych spraw? Aż tak niewiele dla Ciebie znaczyłem? - w jego oczach zobaczyła żal. - Magda! Do cholery! To nie była kradzież czekoladowego batonika w osiedlowym sklepie! – miał wielką ochotę mocno potrząsnąć tą dziewczyną, żeby wreszcie się obudziła i przejrzała na oczy. Zrezygnował. Nie miał już do niej żadnego prawa. Nic ich już nie łączyło poza tajemnicą z przeszłości. I to bolało go najbardziej. Stracił ją. Od dawna chciał już tylko zapomnieć. Przepracować wszystko w sobie. Wytłumaczyć, że wtedy był jej jedynym ratunkiem. Że nie było innego wyjścia. I kiedy miał nadzieję, że w końcu mu się udało, ona znowu staje w jego progu z tymi cholernymi wspomnieniami i jakby nigdy nic otwiera drzwi, które on od dawna starał się zamknąć. Bóg jeden wie, ile wyrzeczeń go to kosztowało.

Teraźniejszość zbudował sobie sam. I dla Magdy nie było już w niej miejsca.

W jednej chwili lata jego starań szlag trafił.

- Ale masz rację. Chyba rzeczywiście nie mamy już o czym rozmawiać. Nie żałuję tego, co się stało, co zrobiłem. Wtedy to wydawało się być jedynym, rozsądnym wyjściem – smutek w jego głosie był aż nadto słyszalny – Czy tak samo zrobiłbym dzisiaj? Nie wiem. Chyba nie.

Patrzyła na człowieka, który kiedyś był jej bliski. Uratował ją w momencie, kiedy już straciła wiarę. Podarował jej oddech i nadzieję na nowe, lepsze życie. Ona odzyskała wolność, ale jego to złamało. Nigdy potem nie był już tym samym człowiekiem. I między nimi wszystko się zmieniło. Tamtego dnia skończył się ich wspólny świat.

- Igor, to nie ma sensu. Musisz zapomnieć. Musisz zacząć w końcu żyć własnym życiem. Nikt tego za ciebie nie zrobi. Zostaw przeszłość za sobą. Nikomu ona teraz nie pomoże - jeszcze raz spróbowała trafić do jego rozsądku.

- Nie wiesz o czym mówisz, Magda. To tak nie działa. To wszystko nadal się za mną ciągnie. Każdej nocy tamte obrazy tańczą przed moimi oczami. Za każdym razem próbuję je z siebie wyszarpać, ale minęło już tyle czasu, że zakorzeniły się gdzieś głęboko we mnie i przestałem wierzyć, że jeszcze kiedyś się od nich uwolnię - odparł zrezygnowany. – Staram się żyć normalnie, ale to wszystko to tylko pozory. Każdego dnia zakładam maskę, by ukryć przed ludźmi to, jakim człowiekiem się stałem. Nie wiem, ile jeszcze uda mi się żyć w takim kłamstwie.

- Wiem, że to wszystko jest dla ciebie bardzo trudne, Igor. Ale nic nie da rozdrapywanie i analizowanie wszystkiego od nowa. To po prostu niczego już nie zmieni. Ja staram się zapomnieć i mam nadzieję, że kiedyś mi się uda. Bardzo bym tego chciała - szepnęła z nadzieją.

Igor patrzył, jakby widział przed sobą zupełnie obcą osobę. Nie mógł uwierzyć w to, co słyszał. Teraz, z perspektywy czasu, dostrzegł, że - z ich dwojga - to on zapłacił najwyższą cenę. Na własne życzenie. O nic go przecież nie prosiła, nie namawiała do niczego. To on zdecydował. Tylko dlaczego mimo tego, miał do niej żal?

- I życzę Ci tego z całego serca – westchnął. -  Ale nie łudź się, Magda. Przeszłość nigdy nie daje o sobie zapomnieć. Przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie i wywraca nasze życie do góry nogami. W porządku. Już nigdy więcej nie będziemy o tym rozmawiać. Dlaczego? Bo to jest nasze ostatnie spotkanie. Twoja obecność niczego mi nie ułatwia. Dlatego przerwijmy to właśnie teraz, w tym momencie. Obojgu nam wyjdzie to na dobre, zobaczysz.

 Magda zdała sobie sprawę, że Igor właśnie wyrzuca ją ze swego życia. Bolało, chociaż wiedziała, że ich historia skończyła się dawno temu i żadna wspólna przyszłość nie miała już racji bytu.

- Jestem pewny, że pewnego dnia wszystko do nas wróci ze zdwojoną siłą. Bo nic tak naprawdę nie zostało zakończone. On przecież nadal gdzieś tam jest, pamiętaj o tym. Kiedyś wszystko wypłynie. Ty będziesz bezpieczna, a ja już nigdy nie zaznam spokoju. Już zawsze będę oglądać się za siebie.

Cicho zamknął drzwi. Tego Magda się nie spodziewała. W ogóle miała nadzieję na inny przebieg tego spotkania. Co prawda, nie liczyła na lampkę wina przy ciepłym kominku ani nawet na mocną kawę, a mimo to oczekiwała po prostu więcej normalności. Cóż, musiała przyjąć wszystko takie, jakim było. Doskonale Igora rozumiała. Nie mogła mieć do niego pretensji. Ona pewnie na jego miejscu zrobiłaby dokładnie tak samo. W jednym miał rację. Karma zawsze wraca. Prędzej czy później. Przychodzi taki dzień, kiedy trzeba zapłacić za swoje czyny. I wtedy przestajemy mieć wpływ na cokolwiek. Z pokorą musimy przyjąć wszystko, co daje nam los. Bo szarpanie się z nim i jakakolwiek walka niczego już nie poprawi.

Jej karma odezwała się zdecydowanie za szybko. I jak mówił Igor, wywróciła wszystko. Po to właśnie było to spotkanie. Ich ostatnie. Żeby się pożegnać. I dać mu wreszcie spokój, którego od dawna potrzebował. Żeby na zawsze zamknąć pouchylane jeszcze drzwi. Kiedyś zrozumie, że nie mogła inaczej. Że ich spotkanie, które otworzyło w nim ranę przeszłości, nie było jej kolejnym kaprysem. Nie mogła powiedzieć mu prawdy. Zresztą i tak niczego by ona już nie zmieniła.

Odetchnęła z ulgą, że wystarczyło jej sił, by przed końcowym przystankiem zrobić wszystko, co było trzeba. Miała tylko nadzieję, że Igor kiedyś wybaczy jej to, że przez jej błędy, ich miłość i dotychczasowe życie zostało wystawione na próbę. I że nie było możliwości zdać tego egzaminu.

- Żegnaj braciszku… Przepraszam - cicho szepnęła do zamkniętych drzwi, ale Igor nie miał już szansy tego usłyszeć.


Iwona Furmaga

Życie tak szybko mija...

  Życie tak szybko upływa. Za szybko, jak dla mnie. Ale nie mnie oceniać zamysł Wielkiego Zegarmistrza, widocznie jest w tym zamierzony sens...