Dawno,
dawno temu w podlubelskiej wsi, położonej na wzgórku za brzozowym laskiem, w
biednej, ale dużej chacie mieszkała Aniela Sulenta zwana Franciszkową. Miała ona
siedmioro dzieci. Jedno maleńkie pomarło wiosną, ale na Wilię było już
następne. Aniela po cichu dumała, że to zimą zrodzone będzie mocniejsze. W
kuchni, przy piecu, gdzie najcieplej, mieszkały jeszcze stare Sulenty. Dobrzy
to ludzie byli dla Anieli i inszych, ale już niedomagali. Sulencina jeszcze po
chałupie się kręciła, ale stary Bronek już od Trzech Króli nie wstawał. Gębów
do wykarmienia było sporo, a przednówek się dłużył. Franciszek chodził do dworu
po porcje żywnościowe co potrzebującym wykładano, ale przy żniwach i wykopkach:
– Odrobić trza będzie, oj trza – cicho pod nosem dumała Franciszkowa.
fot. pixabay
Od jakiegoś czasu warzyła tylko jeden posiłek dziennie, bo na więcej zapasów przecie
nie było. Ze łzami w ślepiach sięgała po ostatnie nadpsute warzywa. Trefne
kartofle podała z ostatnią omastą już dawno temu. Teraz jedli dziamę lub placki
z mąki i wody pieczone na blasze.
– Mąki w komorze jak na lekarstwo! Co począć, ach co począć?! Matko
podpowiedzcie coś! – lamentowała Franciszkowa głośno, krzątając się po chałupie
i znak krzyża czyniąc – Boże dopomóż!
Sulencina posiedziała, podumała i mówi:
– Zbieraj się do
miasta! Trza Ci iść do Lublina, tam do magla zajdziesz, powiesz, żes z
Sulentów, on coś zaradzi, on dobry, groszem może poratuje, odrobisz kiedy
ciepło nastanie.
Franciszkowa nie
chciała zostawiać dzieci w chałupie, ale pomyślała, z chłopem pogadała,
dziatwie zadania rozdzieliła i rankiem jedną
córkę w drogę ze sobą zabrała. Franciszek ostatni kawałek suchego placka im na
drogę w szmatkę owinął, a sam do dworu się udał, by mąki trochę zdobyć.
Długa droga przed matką
i córką była. Szły polnymi drogami wzdłuż lasów, łąk i pól jeszcze niestety
uśpionych i zbrudzonym śniegiem nakrytych. Dzień był wietrzny, zimno dokuczało
im przenikliwe, toteż matce i córce oczy się cieszyć zaczęły, gdy w zagajniku nad
rzeką ognisko pokaźne ujrzały. Wokół ognia, stary człek się krzątał dorzucając
spore kłody do ognia. Mały pies mu towarzyszył i koń, a właściwie wychudzona
szkapa. Podeszły ostrożnie do chłopa i nieśmiało po uprzednim Niech będzie pochwalony… zapytały:
– Czy… czy pozwolicie się ogrzać? – zaczęła Franciszkowa
– Ziiiimno, bardzo mi ziiimno – dodała Hanuśka.
– Miejsca dostatek i ognia starczy dla wszystkich – odpowiedział chłop.
– Dziękuję, dobry człowieku, odpoczniemy trochę, ogrzejemy się i ruszymy do Lublina.
– Do Lublina?! Toż to kawał drogi! – dziwował się chłop – a za czym do miasta?
Hę?
fot. pixabay
Franciszkowa z Hanuśką przysiadła na drewnianej kłodzie w pobliżu ognia,
rozwinęła szmatkę z kawałkiem suchego placka i rozłamała na troje. Podała
chłopu, córce i najmniejszy kawałek sobie do gęby wsadziła.
Siedząc tak opowiedziała chłopu o przednówku na wsi, biedzie w chacie i szansie
jaką upatruje w wędrówce do miasta Lublina.
Chłop międlił w gębie suchego placka i z politowaniem kiwał głową. Franciszkowa
się poderwała:
– Jak Ci mówią, dobry człowieku?
– Jędrzej. Jędrzej z Lublina.
– Dziękujemy Jędrzeju za gościnę przy ogniu, ale na nas czas.
Jędrzej ruchem ręki zatrzymał Anielę i powiedział:
– To ja dziękuję, że choć żeś głodna, odjęłaś sobie od ust, a mnie nakarmiłaś.
Jędrzej pokazał
przybyszom swoją leśną kryjówkę, ziemiankę w której pomieszkiwał, zapakował coś
w worek, który przewiesił na szkapie Mańką zwaną i nakazał (ku zdziwieniu
kobiet) Franciszkowej drogę do chaty Sulentów wskazywać.
Pod wieczór do chaty powrócili. Franciszek na ślubną popatrzył, ale wyrzutów
nie robił, że jeszcze jedna gęba więcej do wykarmienia będzie, bo człowiek z
niego był dobry. Zajął się szkapą i psem, a najstarsza z córek ciepłe placki,
co to dopiero na blasze były pieczone z mąki przez ojca pozyskanej, podała
wszystkim. Sulencina naparu z lipy zrobiła i zapytała Anieli, czy w mieście
była.
– Nie była – odrzekł Jędrzej - jam nie kazał, ja pomogę.
Hanuśce nakazał mąki z komory przynieść, z worka wysypał cebule co to z
ziemianki wydostał i młodszej dziatwie naobierać i nakroić kazał. Franciszek z
synem po wodę do studni i drwa na opał poszli. Anieli nakazał rozczynu
chlebowego ubrać i do dzieży mąką wypełnioną dodać.
Jajek dodał, cosik tam dosypał i z worka kawałek słoniny wyjął. Na ogniu natopił. Na tym zeszklił
cebuli. Starszym dziewuchom po odpoczęciu i wyrośnięciu ciasta nakazał placki wyrabiać. Aniela nań cebulę nakładała, a
młodsza dziatwa z woreczka, co to Jędrzej przyniósł, makiem posypywała i wodą
smarowała. Przyjemny zapach wypełnił izbę. W brzuchach z głodu wszystkim
burczało. Kiedy pierwsze placki z pieca wyszły, po lekkim ostygnięciu wszyscy
domownicy głód swój zaspokoili. Ale Jędrzej spocząć nie pozwolił, nakazał piec cebulaki całą noc! Rano wyroby mączne
polecił spakować w czyste, lniane worki i swoją szkapę Mańkę obok Siwka
Sulentów zaprząc nakazał. Hanuśka z matką Anielą na wóz zmęczone i niewyspane zasiadły skoro świt. Jędrzej powoził. Kiedy na
targ dojechali w ustronnym miejscu rozpalił mały ogień, i polecił na patyku cebulaki na ogniu podgrzewać. Miastowi
ludzie zapachem kuszeni, zbiegli się pod Franciszkową i grosza za ciepły placek
cebulowy nie szczędzili. Wszystko wyprzedało się natychmiast! Stary Jędrzej
polecił Anieli zrobić zakupy na kolejne porcje wypieków. Gdy córka z matką
sprawunki na wóz układały, nerwowo dokoła się rozglądały, bo po Jędrzeju i
szkapie Mańce śladu nie było. Nikt go nie widział! W drodze powrotnej, kiedy
Siwkiem powoziły, zajechały nad rzekę, co dnia wczorajszego przy ogniu się
grzały. Popiół był jeszcze ciepły, ale Jędrzeja, ani szkapy czy psa też nie
było. Ba! Ziemianki też tam wcale nie było!
– Matko! A to cuda, a to dziwy! – powtarzała Hanuśka.
– Ano dziwy, Hanuś oj, dziwy! – odpowiedziała Aniela.
Po powrocie do domu
opowiedziały w chacie wszystko, co im się przydarzyło. Sulencina się tylko
dziwnie pod nosem uśmiechała…
Długo jeszcze historię tą wspominali, jedni wierzyli, inni się śmiali. Ale cebulaki przez lubelskich miastowych cebularzami
zwane z apetytem zjadali wszyscy. Do rodziny Sulentów szczęście się
uśmiechnęło. Żaden przednówek już im straszny nie był, a i tych co głodni
dookoła byli, lubelskimi cebularzami z radością częstowali.
Małgorzata Pruchnicka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz